
Po wydawać by się mogło wiekach przerwy, w końcu do miasta Wokulskiego i złotych jabłek wrócił SkierCon. Nie wrócił jednak taki sam. Wydaje mi się, że bardzo dobrze pokazał on zmiany społeczne, które zaszły pod jego nieobecność, wprowadzając do opisu prelekcji triggery (tematy, o których ktoś może nie mieć ochoty lub zdrowia słuchać), informacje o udogodnieniach dla osób z problemami ze wzrokiem lub słuchem, a nawet o tym, że atrakcja jest dostosowana do osób ukraińsko- lub rosyjskojęzycznych. Zdecydowanie jest to coś co w czasach przed zarazą nawet by przez głowę nie przeszło. Jak to oceniam? Bardzo pozytywnie! Oby więcej konwentów wprowadziło podobne oznakowania!
Inną zmianą był nacisk na ekologiczne rozwiązania i to nie tylko w postaci oklepanej segregacji śmieci, ale i zachęcania uczestników do przewożenia swoich łyżeczek do legendarnych, Skieroconowych jogurtów od Bakomy. Nie tylko zresztą łyżeczek, ale i również butelek czy kubków do picia wychwalanej przez organizatorów kranówki Skierniewickiej. Zresztą słusznie wychwalanej, bo jako koneserka kranówczanki oceniam ją na zdecydowane 10/10.
Ale może dodam jednak jeszcze kilka słów o tych legendarnych jogurtach dla tych, którzy nigdy nie mieli przyjemności zawitać na SkierConie. Odkąd pamiętam, jednym ze sponsorów konwentu jest Bakoma, która zapewnia wszystkim uczestnikom darmowe jogurty i inne produkty jogurto-podobne. Tegoroczną edycję wygrał deser karmelowy, ale jak to bywa z najlepszymi smakołykami, zniknął już praktycznie pierwszego dnia pozostawiając konwentowiczów z jogurtami śliwkowymi, które schodziły zauważalnie wolniej. :P

Niestety lokalizacja pozostała taka sama jak ostatnim razem, co wygenerowało problemy związane z dostaniem się na teren konwentu z dworca, pójściem do sklepu czy do miejsca gdzie można ze znajomymi napić się napojów zakazanych w placówkach edukacyjnych. Oczywiście wszelkie problemy związane z za długimi odległościami na mapie starano się minimalizować – była możliwość skorzystania ze Skierconowego autobusu, w celu dostania się do szkoły konwentowej i z powrotem, a brak okolicznych sklepów próbowała wynagrodzić Leśna Łąka, w której można było się zaopatrzyć w ciepły posiłek oraz stoisko z kołaczami, gdzie można było się zaopatrzyć w kołacze. Na ostatni problem niestety nie udało się za wiele poradzić, zwłaszcza że konwentowe ognisko, które mogłoby tu trochę pomóc niestety z powodu opadów deszczu zostało odwołane.
No właśnie. Deszcz.

Niestety przez większość konwentu niemal nieustannie padał deszcz, co wprowadziło mnóstwo zamieszania z atrakcjami, które miały się odbywać na zewnątrz budynku. Na szczęście atrakcja, na którą byłam nastawiona najbardziej, czyli warsztaty garncarskie, bez problemu zmieściła się w jednym ze szkolnych korytarzy. Dzięki temu mogłam w końcu dowiedzieć się jak to jest korzystać z koła garncarskiego oraz, przynajmniej w teorii, jak robić to dobrze. Jedyny problem jest taki, że zostałam teraz z niewypaloną miseczką i nie wiadomo czy ktokolwiek będzie skłonny mi ją wypalić. Jednak nawet jeśli nie uda mi się nikogo namówić na takie szalone przedsięwzięcie, to i tak dobrze się bawiłam i bardzo dużo się nauczyłam, więc było warto!
Innymi warsztatami, z których chciałam skorzystać, były warsztaty haftu krzyżykowego, jednak ostatecznie okazało się być to bardziej prelekcją niż warsztatami. Na szczęście korzystając z moich umiejętności negocjacyjnych, nabytych podczas oglądania memów z Obi-Wanem Kenobim, przehandlowałam jedną z naklejek, które kupiłam wcześniej za igłę, więc podczas jednego z moich dyżurów wykorzystałam nabytą wiedzę teoretyczną do próby wyhaftowania czaszki mythosaura na kawałku kanwy, który każdy dostał, praktycznie na sam koniec “warsztatów”.
No właśnie. Dyżury.

Po pierwszym Pyrkonie, który mi się naprawdę podobał, właśnie dzięki temu, że pojechałam tam jako gżdacz, postanowiłam zgłosić się jako wolontariuszka jeszcze na kilka innych konwentów. Ponownie, okazało się to wyśmienitą decyzją. Oczywiście samo pomaganie daje mi ogromną satysfakcję i poczucie, że “oddaję” pracę, którą dla mnie wykonywali przez lata inni wolontariusze, ale na pewno nie każdego to zachęci, więc może podam inne zalety. Po pierwsze, bardzo majowy (majowy w sensie przekonujący mnie, zwaną od czasu do czasu Mają) argument jest taki, że najczęściej dostaje się jedzonko i herbatkę. Może na SkierConie, który słynnie z darmowych jogurtów, nie jest to aż tak znaczące, ale tościk z serem zawsze spoczko. Po drugie chyba mało jest miejsc, w których można się nasłuchać tylu ploteczek ile w Gżdaczówce, tutaj akurat zwanej Leśniczówką. Bo w ogóle SkierCon był jakoś bardzo zaplotkowanym konwentem. Być może dlatego, że dla wielu osób był to pierwszy, sensownej wielkości konwent, na którym dało się na spokojnie pogadać, a do nadrobienia było w końcu bardzo dużo czasu! Mam jednak nadzieję, że przynajmniej część z negatywnych ploteczek, które słyszałam na temat fanów litery T wynika z jakiegoś przekręcenia faktów, albo tego że ktoś coś źle usłyszał, bo bywały naprawdę pszypałowe… Jeśli jednak do kogoś nie dociera ani jedzonko, ani ploteczki, to może zachęcić go koszulka wolontariacka w nie jaskrawym kolorze! Jest to o tyle wspaniałe, że pozwala to tak stonowanej (niestety tylko kolorystycznie) osobie jak ja, na faktyczne ponoszenie tej koszulki poza konwentem. Dodatkowym prezencikiem dla wolontariuszy były przesłodkie naklejki (które jak już wiemy można potencjalnie przehandlować za igłę, a to bardzo użyteczny przedmiot jest!). Ostatecznym argumentem jest to, że role wolontariackie na SkierConie są przewspaniałymi akronimami. Mamy więc Szopy (Sekcja Zagospodarowania i Obsługi Powierzchni), Dziki (Drużyna Zapewniania Imprezowych Kalorii) i Lisy (Legion Intensywnie Strzegący), choć najbardziej urzekła mnie propozycja wymyślona na spontanie przez jednego z wystawców Lego – Serio Zaangażowana Osoba Pomagająca (Szop).
Spośród różnorodnych przydziałów jakie można otrzymać jako Szop, trafiło mi się bycie lotną, czyli oczekiwanie na questy organizatorów oraz dyżur na wystawie Lego. I jedno, i drugie bardzo mi się podobało oraz dało mi okazję na pomoc wielu różnym istotom. Jedną z nich był jeden z mniej pozornych gości SkierConu – Smok Kazimierz z Krakowa. Prawdziwości jego gościestwa dowodzi autentyczny Skierconowy identyfikator gościa, który dumnie nosił na szyi cały konwent. Zapraszał mnie serdecznie na Imladris, który w tym roku dodatkowo ma rangę Polconu i cóż tu rzec? Chyba dałam się przekonać!
W momentach kiedy jednak nie byłam aktywnym Szopem udało mi się załapać na kilka świetnych atrakcji. Pierwszą z nich była debata na temat gamifikacji edukacji, która była naprawdę fascynująca, bo z jednej strony interesuję się dydaktyką, a z drugiej ciężko mi zobaczyć w grach komputerowych coś faktycznie przydatnego (choć staram się zmienić na lepsze!). Była to bardzo dobra rozgrzewka dla mózgu, która była bardzo przydatna przy kolejnej atrakcji, którą była debata o nauce, w której brali udział Krzysztof M. Maj, Marcin S. Przybyłek i Piotr Firek. Ostatecznie okazała się ona bardziej filozoficzna niż tradycyjnie naukowa, ale mi się naprawdę bardzo podobała. Musiałam tylko trochę po niej umysłowo odsapnąć.
Jednak o ile na tamtych atrakcjach bawiłam się świetnie to na swoich własnych bawiłam się jeszcze lepiej! Co prawda usłyszałam jedną opinię mówiącą, że brzmiałam jakbym była trochę zestresowana, ale w ogóle się tak nie czułam. Czułam flow! Tradycyjnie mam dziurę prelekcyjną w pamięci, ale myślę że mój ogrom notatek uchronił mnie od paplania głupot. Plus oczywiście mówiłam o rzeczach, na których się generalnie znam. Jedyne co to chyba miałam trochę ciężką widownię… albo po prostu nie jestem tak śmieszna jak wydaje mi się, że jestem (choć trochę prychnięć było!).
Cieszę się, że mam ten przywilej, że od lat mogę obserwować jak zmieniają się Polskie konwenty. Niektóre zmiany stały się już praktycznie standardem, a inne zniknęły równie nagle jak się pojawiły. Myślę jednak, że SkierCon zaproponował wiele rozwiązań, które mają szansę się przyjąć. Jednak jak to zwykle bywa – pożyjemy, zobaczymy :).